Wspomnienia Pani Dareckiej
Maria Derecka
UR. 1894
POZA DOMEM: 8 LAT
PRZEBYTE: 18 000 KM
KRESY > OBW. MOŁOTOWSKI > PERSJA > INDIE
WRÓCIŁA DO POLSKI 8 LUTEGO 1948
Razem z nią deportowani zostali: mąż Albin Derecki oraz dzieci Urszula i Janek.
Nasz dorobek i nasze nadzieje przekreśliła wojna.
Wybuch wojny
OKUPACJA SOWIECKA
Kresy
wrzesień 1939
Nasz dorobek i nasze nadzieje przekreśliła wojna. We wrześniu 1939 roku Sowieci wkroczyli na Kresy. Albin przyjechał ze Lwowa jako całkiem inny człowiek, jakby cały świat zawalił mu się na głowę. (…) Po trzech dniach dotarł do Kurhan, kompletnie załamany; walka o wolny kraj, praca w wolnym kraju, cały dorobek, sukcesy, porażki i radości – to wszystko legło w gruzach. (…) Do mnie przyszła delegacja ze wsi, żebym wróciła do szkoły i uczyła dzieci. Obiecali, że zabiorą tylko pole, a zostawią sad i zabudowania. Jeszcze 9 lutego prowadziłam lekcje w szkole.
Deportacja
DEPORTACJA
10.02.1940
10 lutego 1940 przyszli do osady. Taką datę pamięta się przez całe życie. Do naszego domu wszedł sołdat w czapce i karabinem w ręku. Psy wyły całą poprzedzającą noc, jak na nieszczęście. Było rano, jeszcze ciemno, szykowałam się do szkoły. Irena, co u nas służyła, wpadła zdenerwowana i powiedziała – idą…
Zamieniłam się w słup soli, nie wiedziałam co robić! Dwie nasze córki były w Krzemieńcu w szkole, co się z nimi stanie, przecież zostaną na pastwę losu, jak je zawiadomić i przywieźć stamtąd? Mąż otworzył nocną szafkę i zaczął wyciągać jakieś stare pończochy. Spytałam, po co mu to? Opamiętał się i zajął się ubraniami. Bielizna, pościel, worek mąki, który nam zresztą ukradli w czasie drogi… Jeszcze wódka z szafki, ale czujny sołdat chciał mi to zabrać, bo zabronione. Dałam wódkę Ukraińcowi – wypił ją, może przerażony tym, co się dzieje.
Wywozili tylko osadników, innych na razie zostawiali. Przed 12 laty przywieźliśmy niezbędne do życia rzeczy dużym wagonem towarowym, a wyjeżdżaliśmy małymi sankami.
ROZDZIELONE RODZINY
luty 1940
Znaleźliśmy się w pierwszym transporcie wywiezionych z Kurhan. Długi pociąg towarowy czekał na stacji w Łanowcach ze dwa dni. Z Kurhan wywieźli wtedy bodajże 10 rodzin. (…)
Pociąg, którym mieliśmy pojechać w nieznaną nam drogę, miał zamykane od zewnątrz wagony i pilnowany był przez sołdatów. Wyszłam do ubikacji i pomyślałam, że dobre byłoby uciec i pojechać do swoich córek do Krzemieńca, ale co się stanie z tymi młodszymi dziećmi? Derecki nie poradzi sobie z nimi. W pociągu ludzie nie byli dokładnie spisani i nawet by się nie doliczyli, że mnie nie ma. Domagaliśmy się u kierownika pociągu, żeby przywieźli nasze dzieci z Krzemieńca – powiedział, że niedługo przywiozą. Wzięli nawet adresy, ale skończyło się tylko na gadaniu. Przywieźli tylko czworo innych dzieci z Krzemieńca, a naszych ciągle nie było.
TRANSPORT
luty 1940
Pociąg ruszył, kłęby dymu, stukot buforów – ogarnęła nas rozpacz i przerażenie, jakby ziemia spadała na trumnę. Gdy przekraczaliśmy sowiecką granicę ze wszystkich wagonów rozległ się tragiczny śpiew – „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród…” – jakby się ludzie zmówili!
Takiego wysiedlania nikt się nie spodziewał. Byliśmy w pierwszej grupie wypędzanych, całkowicie nie przygotowani i zaskoczeni.
Po kilku dniach dotarliśmy do Moskwy. W tych samych wagonach staliśmy w Moskwie gdzieś na bocznych torach. Na stacjach przynosili nam jedzenie: kaszę i inne produkty. Mieliśmy też trochę swego, cośmy zdążyli zabrać z domu i jakoś mogliśmy przeżyć. (…) Za tę podróż kazali nam jeszcze potem zapłacić; z pierwszych nędznych zarobków potrącili koszty podróży.
Obwód mołotowski
NA ZESŁANIU
1940-1941
Na początku marca [1940] z Krasnowiszerska przewieźli nas do odleglej o około 40 km Pieszczanki. Osiedle to położone wśród lasów na wzniesieniu okolonym rzeczką składało się z ponad 20 domków. Domki były drewniane, dwuizbowe. Okazalszy należał do politruka – głównego przedstawiciela władzy. Był tam także sklep, piekarnia, szkoła, żłobek, łaźnia, świetlica w baraku oraz stajnie dla koni.
Domki w osiedlu budowali ponoć Ukraińcy, wcześniej tam przywiezieni.
Dla dużej rodziny przydzielano po jednej izbie z sienią, która spełniała rolę pomieszczenia gospodarczego. Izba wyposażona była w kuchnię na dwie fajerki, piec chlebowy i 3 żelazne łóżka. Musiała zapewnić dach nad głową dla 5-6 osób, więc do naszej czwórki dokwaterowano bezdzietne małżeństwo. Właściwie to oni mieli dzieci, ale zawieźli je do rodziny, a sami wrócili do domu po prowiant w czasie akcji przesiedleńczej. Wywieźli ich, a dzieci zostały.
W Pieszczance osiedlono kilkuset Polaków. (…) Zaraz po przyjeździe zebrali wszystkich w świetlicy i ustalili, kto i gdzie ma pracować. Radzili nam przyzwyczaić się, bo będziemy tu aż do śmierci… Najzdrowsi do wyrębu lasu, inni do cięcia ciurek – niewielkich kawałków drzewa na materiał pędny do samochodów, a jeszcze inni do przygotowywania pola pod uprawy. Grupy robocze składały się z 10 osób; na dziesiętników wyznaczeni zostali wcześniejsi przesiedleńcy albo ludzie z naszej grupy według uznania kierownictwa. /… Wycięte drzewa ściągano końmi bliżej rzeki, a z nastaniem wiosny zbijano tratwy i spławiano drewno do Krasnowiszerska. Spław drewna był dużym wydarzeniem, na które czekało się z podnieceniem i nadzieją na lepsze jedzenie.
Ludzie oderwani od swoich zawodów, nie znający drwalskiego rzemiosła , niedożywieni i nieprzystosowani do surowych warunków klimatycznych – nie wyrabiali najczęściej normy. Odbijało się to oczywiście na i tak nędznych zarobkach, z których potrącano jeszcze koszta naszej podróży. W rezultacie pensja za 10 dni wystarczała na kupno chleba na wyżywienia rodziny przez 3 dni. (…) Wkoło osiedla nasi poprzednicy wykarczowali kawał lasu, a pola przeznaczyli pod uprawy. My wyrąbaliśmy dalszą część. Kartofle nawet nieźle się udawały, a także groch i zboże. Lato było krótkie, ale rosło wszystko szybko, bo dzień długi i światła dużo. Jeszcze w maju był śnieg, a dopiero w czerwcu zaczynała się wiosna. Kartofle sadziliśmy na początku lipca. Niespodzianek jednak też nie brakowało, bo już 15 sierpnia mróz zniszczył nasze plony.
Nie marliśmy z głodu, bo sprzedawało się przywiezione rzeczy: zegarek, ubrania i to wystarczało jakoś na skromne życie. W stołówce wyżywienie było drogie. Kupowałam czasem jedną porcję i z tego powiększałam domowym sposobem obiad dla całej rodziny. Mięso można było zdobyć czasami jak np. koń złamał nogę i przeznaczyli go na rzeź.
Dawni przesiedleńcy byli lepiej zagospodarowani, niekiedy mieli krowę, a wielu posiadało kozy – mieli przynajmniej mleko. Kartofle były rarytasem i nawet kupić je też nie było łatwo.
W Pieszczance była też szkoła, oczywiście tylko z językiem rosyjskim, bez możliwości nauczania po polsku. Uczył tam jeden niezbyt przygotowany do zawodu nauczyciel. Nie umiał np. rozwiązać nawet najprostszego zadania matematycznego z czwartej klasy. Zgłosiłam się, żeby uczyć dzieci – nie pozwolili, kazali do lasu.
Mimo trudnych warunków ludzie nie umierali, choć nasz lekarz leczył tylko bańkami, bo lekarstw nie było. Pamiętam tylko pogrzeb dziewczyny, którą drzewo przygniotło w lesie i pogrzeb małego dziecka.
AMNESTIA
12.08.1941
i
TYTUŁ: LISTOPAD 1941, KOŁTUBANKA, OBŁ. CZKAŁOWSK, ZSRR. OCHOTNICZKI DO POMOCNICZEJ SŁUŻBY KOBIET. FOT. INSTYTUT JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO W AMERYCE.
Po wybuchu wojny z Niemcami ogłoszona została tzw. amnestia dla Polaków. Oznaczało to, że każdy może jechać, gdzie chce. Wprawdzie namawiano nas, żeby pozostać, ale zdecydowały się na to tylko dwie czy trzy rodziny, wśród nich wdowa z małym dzieckiem. Pracowała w żłobku, gdzie dziecko miało niezłą opiekę, więc bała się wyruszać w nieznane. My szukaliśmy cieplejszych stron. Derecki i Domań wybierali się do wojska, lecz ja zaniepokojona, że dzieci zostaną na mojej tylko głowie, nie chciałam się zgodzić, nie zarobiłabym na chleb, nie dałabym rady.
Krasnowiszersk - Republika Karakałpacka
W DRODZE NA POŁUDNIE
Jesień 1941
Nadeszła jesień 1941. (…) Po półtorarocznym pobycie wyjeżdżamy z Pieszczanki. Wozami konnymi przejechaliśmy do Krasnowiszerska, gdzie otrzymaliśmy kwatery, a właściwie umieszczono nas w dużych salach w drewnianych barakach. (…) Z Krasnowiszerska załadowano nas na statek. (…) Płynęliśmy kilka dni Kamą do Permu. Na statku można było kupić wyżywienie, a „kipiatok” z wielkiego samowara dawali za darmo. Na statku, tak jak w dawnych wagonach kolejowych, znajdowały się kilkuosobowe przedziały z drewnianymi ławkami. Zajęliśmy z rodziną Domania cały przedział, razem osiem osób. Ludzie cieszyli się, że jadą do cieplejszych stron. Zapanowała radość, przed nami coś nowego, wyjeżdżamy z lasu, a najważniejsze, że każdy – choć w niewielkim stopniu – może już o sobie decydować. W Permie przesiadka ze statku na pociąg – naturalnie towarowy. (…) Jechaliśmy na południe. Mieliśmy niewielkie zapasy żywności zabrane na drogę, a chleb i wodę można było dostać w pociągu. (…) Podróż trwała kilkanaście dni. Był to specjalny, zorganizowany pociąg, którym jechali sami Polacy, wolni przesiedleńcy, już bez zamknięcia i bez straży.
W REPUBLICE KARAKAŁPACKIEJ
jesień 1941
Dojechaliśmy na Amu-Darię, gdzie czekała nas nowa przesiadka, tym razem na barki rzeczne. (…) Płynęliśmy potem kilkanaście dni na północ, w dół rzeki. (…) Wylądowaliśmy koło Turtkułu w Karakałpackiej Republice i tam znowu kolejna przesiadka. Dowieźli nas arabami (wozy o bardzo dużych kołach), a część ludzi szła pieszo. Po kilkugodzinnej podróży umieszczono nas w jakimś domu kultury, potem rozlokowano w budynkach kołchozowych. W dużej szopie, pewnie budynku gospodarczym, otrzymaliśmy z Domaniem dwie izby. Znaleźliśmy się w nowych warunkach. Dziwiło nas, że miejscowi ludzie mieszkają najchętniej w jurtach, a nowe domy zbudowane dla pracowników kołchozu stały najczęściej puste. Chleba nie piekli, tylko placki, kartofli też nie sadzili. Uznawali przede wszystkim baraninę i dziugarę. Dziugara to smaczne ziarno podobne do prasa, słodkawe, robi się z tego kaszę i mąkę, z której piekło się placki.
Ludzie byli nam przychylni. Odżyliśmy tam, magazyny kołchozowe były pełne, było masło; lekarz przepisał lepsze odżywianie. Brakowało nam cebuli, ale sprytna Urszulka (miała wtedy 11 lat) zapełniała majtki kołchozową cebulą i przynosiła w ten sposób do domu. (…) Zaczęliśmy zagospodarowywać się w nowym miejscu i szykować do przetrwania zimy.
ŚMIERĆ W DRODZE
1941/1942
Nie długo jednak zagrzaliśmy miejsca w Karakałpackiej Republice, może miesiąc, może dwa. Obawiano się podobno, że Amu-Daria zamarznie i przyspieszono naszą wędrówkę. Popłynęliśmy z powrotem, z tą różnicą, że barki były przykryte, bo tamtejsza zima dawała się już we znaki. Jak zwykle i tym razem nie brakowało emocji przy wyjeździe. Barka była przepełniona, ja już chciałam zrezygnować z dalszej jazdy, a w dodatku czekaliśmy na Domaniów i dziadków. Z trudem, niemal w ostatniej chwili zmieściliśmy się w luku na węgiel. Umorusani dotarliśmy do Komsomolska, tej samej miejscowości nad Amu-Darią, gdzie tak niedawno wysiadaliśmy z pociągu.
W tej podróży, znaczonej grobami naszych bliskich, nie było miejsca na podziwianie pięknych krajobrazów. Łączyła nas wspólna bieda i niepewność jutra. Moją rodzinę los zbliżył jakoś specjalnie do rodziny Domaniów. Poznaliśmy ich na początku naszej tułaczki w pociągu w Łanowcach, kiedy ulokowano nas w wagonie, w którym oni byli. Domaniowie mieszkali w Białozórce, mieli tam sklep, a ziemię, którą Domań otrzymał jako osadnik, dołączył do ziemi dziadka swojej młodej żony. (…) Najpierw zmarł dziadek na barce jak wracaliśmy Amu-Darią z Turtkułu do Karakulu. Prom przystanął na chwile, zawiązaliśmy dziadka w prześcieradło, bliscy odmówili modlitwy i pochowali przy brzegu rzeki. Babcie nie rozpaczała – powiedziała tylko: ja niedługo za nim pójdę. Wkrótce też umarła, nie wiadomo nawet, gdzie została pochowana. Na Uzbekach zmarła też Domaniowa. Dotknięta paraliżem jeszcze w Krasnowiszersku w czasie narodzin dziecka, nie mogła dojść do siebie. Mąż i znajomi nosili ją na rękach w czasie podróży, zmarła w szpitalu. Przeżył Domań, któremu tyle zawdzięczaliśmy.
Uzbekistan
UZBEKISTAN
1941/1942
Przywieziono nas do kołchozu Jeżbatyr, skąd do Buchary było kilkadziesiąt kilometrów. (…) W kołchozie byliśmy od jesieni do wiosny 1942, do świąt wielkanocnych. W domku kołchozowym przydzielono naszej rodzinie niewielką izdebkę, w której z trudem mieściła się prycza i dwa żelazne łóżka. Warunki prymitywne, jedliśmy z jednej miski, bo nie było naczyń do jedzenia. Mężczyźni chodzili do roboty – równali ziemię pod nawodnienia. (…) Tereny rolne przeznaczone były przede wszystkim pod uprawę bawełny. Sadzono też ziemniaki, ale inaczej niż u nas, sypano kopczyki i kartofle wciskano z boku. Zboża nie wolno było siać, gdyż byłoby to niezgodne z planową gospodarką. Stąd też głód zaglądał często ludziom w oczy, jeśli zboża nie dostali z innych rejonów. (…) Miejscowi ludzie posiadali krowy, owce i łatwiej im było przeżyć, dla nas zaś walka o przetrwanie, i jedzenie, była główną troską. (…) Ludzie zjadali psy i koty. Domań z Dereckim zabili psa, który do nas przychodził… Nie mogłam go odżałować. Potem kupiliśmy kozę; zjedliśmy ją, starczyło tylko na tydzień. Patrzyliśmy łakomie na osły, ale to było niemal święte zwierzę, zdychały dopiero ze starości. (…) Przygotowałam kiedyś smaczne kotlety, z którymi Domań i Derecki pojechali na targ do Karakulu. Ludzie chcieli je kupić, ale szybko wkroczyła milicja – potraktowali ich jako spekulantów i zabronili dalszego handlu. Wrócili do domu zawiedzeni, bo chcieliśmy za kotlety kupić nowego zwierzaka.
WOJSKO POLSKIE
1941/1942
i
TYTUŁ: 1941-1943. WYŻSI DOWÓDCY ARMII POLSKIEJ W ZSRR. W PIERWSZYM RZĘDZIE OD LEWEJ: GEN. MICHAŁ KARASZEWICZ-TOKARZEWSKI, DOWÓDCA ARMII, GEN. WŁADYSŁAW ANDERS, GEN. MIECZYSŁAW BORUTA-SPIECHOWICZ. W DRUGIM RZĘDZIE OD LEWEJ: GEN. ZYGMUNT BOHUSZ-SZYSZKO, PŁK DYPL. LEOPOLD OKULICKI. FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE
W Uzbekistanie coraz więcej mówiło się o polskim wojsku. Pamiętam, tam po raz pierwszy usłyszeliśmy o gen. Sikorskim. Każdy mężczyzna myślał o tym, że powinien pójść do wojska. Punkt informacyjny dla mężczyzn pragnących wstąpić do wojska był w Bucharze. Domań z Dereckim poszli kiedyś do Karakulu, żeby dowiedzieć się czegoś o wojsku. Nie było delegata i wrócili z niczym. Do wojska zapisali się dopiero w Kermine, ale faktycznie wstąpili do armii polskiej dopiero w Teheranie.
Uzbekistan - Morze Kaspijskie
WYJAZD Z ZSRR
1942
Wyznaczyli nam termin wyjazdu w dalsza podróż na dzień Wielkiej Nocy. (…) W Karakule dowiedzieliśmy się w polskim punkcie informacyjnym, że trzeba jechać do Kermine. Było to niewielkie miasteczko i stacja kolejowa, gdzieś na trasie pomiędzy Aszchabadem a Krasnowodzkiem. Albin zapisał się wcześniej do wojska, a Janek do junaków i dzięki temu nabyliśmy prawo do wyjazdu. Wyjechało takich jak my tysiące, a na obcej ziemi pozostało pewnie miliony żywych i umarłych. Kupiliśmy bez trudu bilety na drogę na stacji kolejowej w Karakule. (…) Wejście do pociągu okazało się bardzo trudnym zadaniem; odjechało już kilka pociągów, a my ciągle czekamy. To ruskie konduktorki nie chciały nas wpuszczać; trudno powiedzieć, czy chodziło im o pokazanie swojej ważności i władzy, czy też miały jakieś polecenie, żeby utrudniać nam wyjazd, a może też godnie dbały o porządek? Doszło do tego, że musieliśmy szturmem zdobywać miejsca. Jakiś chłopak, wydaje się Żyd z Wołynia wszedł przez bufory do wagonu, złapał konduktorkę z tyłu za ręce i wtedy wtargnęliśmy do wagonu.
W Kermine znaleźliśmy się pod opieką polskich żołnierzy; ich obóz był oddzielnie w namiotach koło miasteczka, a my cywile ulokowani zostaliśmy bliżej stacji kolejowej. Derecki został zatrudniony jako kierownik w kuchni obozowej. (…) Do Kermine ściągali ludzie z dalekich stron, a głównie z Uzbekistanu, tak jak my wolni przesiedleńcy, zawsze nędzarze, a czasem szkielety lub półtrupy spuchnięci z głodu. Wielu umarło w miejscowym szpitalu, nazywanym tak chyba na ironię, bo to były tylko dwie duże izby, w nich jeden lekarz, który nie miał czym leczyć. Zmarłych chowano w zbiorowej mogile za szpitalem, układając ich obok siebie w głębokim dole, a jedyna trumna często krążyła między szpitalem a mogiłą. (…) Po kilku tygodniach pobytu w Kermine ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilku godzinach jazdy pociągiem, tym razem też osobowym, znaleźliśmy się w Krasnowodzku nad Morzem Kaspijskim. Dość szybko wsiedliśmy na jakiś perski statek (…) Organizacja przebiegała dość sprawnie i przypuszczam, że zajmowało się tym już polskie wojsko. Na statku było strasznie ciasno. (…) Do niezbyt miłych wspomnień należą długie kolejki do ubikacji, gdyż statek nie był przystosowany do przewożenia tak dużej ilości ludzi. Nastrój był jednak radosny, czuliśmy się wolni.
Persja
PERSJA - PAHLEWI
1942
Dobiliśmy do przystani w Pahlewi (…) Ulokowano nas w obozie, a raczej dość prymitywnym koczowisku – jakieś wiaty na plaży z daszkami chroniącymi od słońca (…) To co najgorsze zostało już za nami, jak zły sen. Czuliśmy się niemal jak na wakacjach, wspaniała woda, nawet zdradliwe wiry ktoś oznakował, aby się tam nie kąpać – może z myślą o nas? Byliśmy znowu ludźmi. Nieważne, że w czasie deszczu dachy z mat trzcinowych przesiąkały niemiłosiernie – byliśmy razem, cała nasza czwórka. (…) Cieszyliśmy się wolnością, słońcem, pięknym czystym morzem. Brakowało do pełni szczęścia naszych dziewczynek, zostały daleko i odległość ta ciągle się zwiększała, jednak głęboko wierzyliśmy, że ktoś im na pewno pomoże, a dzień naszego spotkania musi być coraz bliższy. W naszym smutku nie byliśmy osamotnieni. Wokół nas wiele było rozdzielonych rodzin i osieroconych dzieci, których rodzice zagubili się albo też zostali w jednej z republik.
TEHERAN – ISFAHAN – TEHERAN
1942/1943
i
TYTUŁ: 1943, TEHERAN. DZIECI W POLSKIM OBOZIE. FOT. INSTYTUT JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO W AMERYCE
Z Pahlewi do Teheranu jechaliśmy autobusami krętą drogą wijącą się niebezpiecznie wśród wspaniałych gór. (…) Mnie wraz z Urszulą ulokowano w obozie II. Janek był w obozie dla junaków, a Derecki i Domań wkrótce po przyjeździe wstąpili do wojska. (…) Umieszczono ich w budynku w sąsiednim obozie wojskowym. Obowiązywały tam oczywiście rygory wojskowe – mogli nas odwiedzać tylko po uzyskaniu przepustki. Po przeszkoleniu zostali wysłani do Iraku, a później do Afryki.
Patrzyliśmy z pewną zazdrością na nielicznych Żydów, którzy tu z nami dotarli, natychmiast poszli do swoich do miasta i żaden nie został w obozie.
Na utrzymanie obozu łożyli Anglicy i całość była pod wojskowym zarządem. Oprócz dachu nad głową i jedzenia otrzymaliśmy niewielkie zasiłki pieniężne. Zdawaliśmy sobie sprawę, że my cywile, głównie kobiety i dzieci jesteśmy tu dzięki naszym żołnierzom i junakom. Każda rodzina starała się przecież, żeby ktoś był w wojsku i wtedy nabywało się prawo wyjazdu z Rosji.
Zaraz po przyjeździe dowiedziałam się o apelu szefostwa obozu, że organizuje się szkoła, trzeba uczyć dzieci; dzieci było wiele, a nauczycieli brakowało – zgłosiłam się niemal natychmiast. Wróciłam do nauczycielstwa z dużą radością i cały już czas uczyłam w teherańskim obozie. Przypadła mi przy podziale II klasa. (…) Długa przerwa spowodowała ogromne zamieszanie, stąd w organizowaniu nauczania było wiele improwizacji i tymczasowości. (…) Mimo trudności koleżanki i ja byłyśmy zachwycone, że dzieci z niespotykaną uwagą i pasją słuchają lekcji, chłonną wszystko jak gleba spragniona deszczu. To nieważne, że było ubogo i prymitywnie; ważne, że były dzieci i nauczycielki i była już nasza polska szkoła.
Pobyt w teherańskim obozie trwał kilka miesięcy do jesieni 1942 roku. (…) Starsi chłopcy zostali wcieleni do wojska i wysłani do Iraku, a młodsi, wśród nich Janek, który ukończył zaledwie 12 lat, zwolnieni i skierowani do obozu w Isfahanie. Nie chciałam rozstawać się z Jankiem, więc musiałam zdecydować się na wspólny wyjazd do Isfahanu. Przed wyjazdem szliśmy pożegnać się z Dereckim, który przebywał na jakimś krótkim leczeniu w miejscowym szpitalu. Nie przypuszczałam, że zobaczę go dopiero po pięciu latach, z Jankiem pożegnał się jako dzieckiem, a ujrzał go dorosłym mężczyzną po siedemnastu długich latach.
Przyjechaliśmy do Isfahanu z Urszulą i Jankiem w listopadzie 1942 (…) Wkrótce po przyjeździe zrobili mnie kierowniczką obozu przejściowego. Nie wzbudziło to we mnie zachwytu, jak również to, że nas rozdzielili – Urszula została zakwaterowana w sektorze XII, a Janek w XV. Wkrótce przestała mi całkowicie odpowiadać kierownicza funkcja (…) potem jeszcze podpadłam i przenieśli mnie do IV willi na nauczycielkę. Z drugą panią miałyśmy wspólny pokój, a dzieci były nadal oddzielnie. (…) Zabrałam Urszulę i Janka i wyjechałam z powrotem do Teheranu.
Miałam już dosyć szkoły i jak wróciłam do Teheranu nie chciałam uczyć i poszłam do szwalni. Dali mi za pomocnicę jakąś panią generałową. Powiedziała od razu, że szyć nie umie, najwyżej igły nawlekać, ale będzie nam z nią wesoło – dodała. Bardzo jej zależało na pracy w szwalni, bo ci co pracowali nie musieli wyjeżdżać, a ona właśnie tego nie chciała. Tych, co nie pracowali, wysłano do Afryki lub Indii. (…) Praca w szwalni nie uchroniła nas jednak przed dalszą wędrówką. (…) Zapisali nas najpierw do Afryki (…) Były jednak wieści, że w Indiach jest lepiej. Ostatecznie nie byłam jeszcze zdecydowana. (…) W Ahwazie poprosiłam o skierowanie nas do Indii.
Karaczi
KARACZI
1943
W maju 1943 popłynęliśmy statkiem przez Zatokę Perską i Morze Arabskie do Karaczi. (…) mieszkaliśmy w namiotach. Tylko kuchnia była murowana, a stołówka – to był dach na słupach i długie stoły. Zarząd obozu angielski, ale szkoła polska. Przyjechali nawet polscy inspektorzy sprawdzać postępy młodzieży w nauce. Pracowałam w szkole. Warunki nauczania były nad wyraz prymitywne, dzieci siedziały na łóżkach w namiocie, brak było podręczników i jakichkolwiek pomocy szkolnych. Cieszyło jednak, że młodzież może się uczyć. Do atrakcji należało oglądanie filmów. Z pobliskiego obozu wojskowego przyjeżdżano z filmami.
Dzieci uczyły się w miejscowej szkole. Janek w grudniu 1944 zdał egzamin do pierwszej klasy gimnazjum, do której uczęszczał do 28 marca 1945.
Indie
W stronę Indii
1945
Naszym przeznaczeniem było jednak dalsze wędrowanie. Szła wielka fala ruchów wyzwoleńczych, powstawał Pakistan i pewnie ta fala wyrzuciła nas dalej. Indie zabierały nas do siebie i przygarniały na następne lata.
źródło:
Archiwum Ośrodka KARTA: sygn. AW/II/3317, Relacja Marii Dereckiej o sowieckim wypędzeniu jej wraz z rodziną w 1940 roku
z Ziemi Krzemienieckiej, zapisał Feliks Ptaszyński